Kochani, słowo się rzekło i przyszła pora na konkurs, pierwszy na blogu :) Mam dla Was egzemplarz najnowszej książki Sophie Dahl "Na każdą porę. Rok w przepisach". Jeśli znacie poprzednią pozycję, to zapewniam Was, że druga w niczym jej nie ujmuje.
Sto przepisów na śniadania, obiady i kolacje podzielone wg pór roku (niech żyje sezonowość!). Wszystko to opatrzone opowieściami Sophie i wywołującymi wzmożoną pracę ślinianek zdjęciami Jana Baldwina.
Sto przepisów na śniadania, obiady i kolacje podzielone wg pór roku (niech żyje sezonowość!). Wszystko to opatrzone opowieściami Sophie i wywołującymi wzmożoną pracę ślinianek zdjęciami Jana Baldwina.
Kilka ujęć dla zachęty... ;)
A oto zadanie:
Jaką pierwszą rzecz ugotowaliście... dla Ukochanej osoby?
Nieważne ile mieliście wtedy lat. Pięć, dziesięć, czy dwadzieścia...
Napiszcie też, jak cała historia się skończyła :)
Ten komentarz, który spodoba mi się najbardziej zostanie nagrodzony.
Słów kilka o zasadach:
1. Konkurs trwać będzie od 18 do 25 października (do godz. 23:59)
2. Możecie zostawić tylko jeden komentarz. Osoby, które będą komentować anonimowo, proszę o podpisanie komentarza nickiem i adresem mailowym.
3. Wyboru zwycięskiego komentarza dokonam całkowicie subiektywnie :)
4. Wyniki konkursu zostaną ogłoszone na blogu 28 października (w osobnym poście).
4. Zwycięzcę proszę o przesłanie swoich danych adresowych (niezbędnych do wysłania książki) do 2 listopada (do godz. 23:59) na adres mailowy ewe.wojtasik@gmail.com. W przypadku, gdy dane nie zostaną przesłane nagroda zostanie przyznana innej osobie.
4. UWAGA! Nagrodę wyślę tylko w ramach terytorium Polski.
Po dłuższym zastanowieniu,pierwszą potrawą jaką samodzielnie ugotowałam, był sosik z mięskiem dla swojego dziadka, miałam wtedy ok 5 czy 6 lat, pamiętam, że nie chodziłam jeszcze do szkoły, więc musiało to być bardzo dawno. Dziadkowie mieli jeszcze wtedy piec z płytą na której można było piec podpłomyki, do tej pory wspominam je z łezką w oku. Wracając do sosiku, bo do tej pory będzie on dla mnie sosikiem a nie jak teraz sosem, pamiętam, że dziadek bardzo inspirował mnie do eksperymentowania w kuchni( był prawdziwym człowiekiem renesansu, gotował,piekł ciasta, a przy tym naprawiał zepsute rowery czy inne urządzenia mechaniczne), zawsze zachęcał do pomagania, próbowania, podkreślał jak ważne jest wspólne spędzanie czasu nawet w kuchni, teraz po latach wiem,że większość z tych dziecięcych zabaw zostaje później z nami na lata w formie pięknych wspomnień i owocuje miłością do gotowania, będę też wychowywać mojego małego synka w podobnej atmosferze.
OdpowiedzUsuńPamiętam, że dziadek zjadał wszystko ze smakiem, chociaż niekoniecznie takie być musiało, pisząc to po raz kolejny uważam, że był on najważniejszą osobą w moim życiu, zakorzenił we mnie wszystkie dobre wartości, jeśli mamy mówić o gotowaniu z miłości i miłością to jest to jego kwintesencja.
annpas16@o2.pl
Pierwsza potrawa ugotowana dla ukochanej osoby? Mogę powiedzieć, że moja pierwsza potrawa w ogóle ugotowana (sałatka z ziemniaków, ogórka kiszonego i cebuli) była ugotowana dla ukochanej mamy - ale nie jestem pewna, czy do niej dotarła ;) Z kolei pierwsza potrawa, którą ugotowałam dla mojego lubego, to były raczej na pewno muffinki. Kiedy go poznałam, byłam akurat w fazie pieczenia muffinek dla chłopaków z mojej klasy - kiedy przynosiłam te, które upiekła mi mama do szkoły, potrafili zabrać mi wszystkie (zaznaczę, że byłam w klasie mat-fiz, gdzie facetów było pod dostatkiem i prawie wszyscy uwielbiali te muffinki. Potem zaczęłam sama piec i eksperymentować z muffinkami brownies, a potem poznałam pana R. I jestem pewna, że załapał się na muffinki ;) a jeśli chodzi o potrawę, którą ugotowała tylko dla niego... jedyne co przychodzi mi do głowy, to tort czekoladowy z malinami (za którymi nie przepadam). Wcześniejszych potraw nie pamiętam, bo gotowałam i gotuję mu bardzo często obiady ;)
OdpowiedzUsuńWłaśnie kilka dni temu kupiłam tę książkę i jestem na etapie zastanawiania się, co przyrządzę z niej w pierwszej kolejności :))
OdpowiedzUsuńW pamięci mam lizaki tzw."mordoklejki", które wraz ze swoją pierwszą, dziecięcą miłością przygotowaliśmy mając po kilka lat. Powstały z miłości do słodyczy, a jako że okres naszego dzieciństwa przypadał na kryzys, i barek świecił pustkami postanowiliśmy stworzyć lizaki. Wyszły mega słodkie, mega twarde i cała historia skończyła się wielkim uśmiechem zadowolonych i szczęśliwych brzdąców, garnkiem do wywalenia, łyżeczkami które długo długo moczyły się.
OdpowiedzUsuńPierwszą rzeczą jaką ugotowałam a raczej upiekłam dla absolutnie ukochanej osoby był ... trzy częściowy , czekoladowo-orzechowy torcik układający się w napis "I ♥ U" ! W końcu słodkości czasem wyrażają więcej niż 100 słów tak więc ...powiedzmy "to" ciastem :D !
OdpowiedzUsuńP.S. Ostatnio upiekłam też taki na urodziny dla przyjaciela, torcik wygląda tak : http://4.bp.blogspot.com/-bEYqs6JOx_c/T9cLTiYqpGI/AAAAAAAAAGM/pNou1a4Ueh4/s1600/P1020822.JPG ;)
pierwszą ugotowaną, a w zasadzie pieczoną potrawą miały być bezy. miałam może z 10 lat. ubiłam piękną pianę, rozłożyłam ją do kokilek (nie pamiętam akurat dlaczego) i wstawiłam do piekarnika. nie pamiętam również ile je piekłam, ale po wyjęciu były nadal surowe. tata był dzielny i zjadł surowe :)
OdpowiedzUsuńMam tą książkę i polecam wszystkim wzięcie udziału w konkursie, bo warto :)
OdpowiedzUsuńNo cóż, mój pierwszy wyczyn zakończył się niestety porażką a tak bardzo chciałam być wtedy oryginalna tym bardziej, że wprowadziliśmy się do nowo wynajętego mieszkania, które wyglądało niemal cudnie. Zabrałam się za przygotowanie kolacji, której królową miała być wytrawna tarta, było to kilka lat temu, nie potrafiłam wtedy gotować ale zaglądałam na bloga Małgosi z Pieprzu czy Wanilii i chciałam być jak ona - dobra żona, dobra mama i wspaniała kucharka. No to zabrałam się do wyrabiania najtrudniejszego wtedy dla mnie kruchego ciasta, wykleiłam najgorszego rodzaju blaszkę do tart bo tylko taka była w moim posiadaniu, nałożyłam farsz i tarta znalazła się w piekarniku. Fakt, zapach roznosił się po całym mieszkaniu, zapaliłam świeczki na każdym stopniu schodów, zadbałam o wystrój stołu i oczekiwałam ukochanego. To są piękne wspomnienia :) najpierw buziaczek i zasiedliśmy do stołu, pokroiłam tartę z trudem i nałożyłam na talerze, tak się stało że spróbowaliśmy w tym samym momencie i oboje krzyknęliśmy głośno "o fujjj" a nasz wieczór zakończył się lampką wina, kromką chleba i śmiechem :) Teraz na szczęście potrafię robić kruche ciasto:)
OdpowiedzUsuńgosiaziolkowa@gmail.com
Miałam wtedy około 5 lat, a moja przyjaciółka 4 lata więcej. W komórce, na węglowej kuchni, w garnku, w którym gotowało się jedzenie dla kur, ugotowałyśmy sobie same 2 ziemniaki. Ja, stu-procentowy niejadek, wcinałam tego ziemniaka posypanego solą aż mi się uszy trzęsły! Do dzisiaj pamiętam, że był to najlepszy ziemniak świata :) Pzdr Aniado
OdpowiedzUsuńWitam,
OdpowiedzUsuńo rany chyba jestem pierwsza??? :)
Doskonale pamiętam jak po raz pierwszy pod nieobecność mamy postanowiłam upiec jej ciasto niespodziankę. Byłam wtedy naprawdę mała. Było to coś w rodzaju ciasta piaskowego do którego nie wiedzieć czemu dodałam rodzynki.Bardzo się cieszyłam na myśl o zaskoczeniu i radości mamy. Mama niestety nie była zachwycona. Dlatego ja pamiętam aby docenić starania swoich dzieci.
Pozdrawiam Kasia B.
Sprawa z moim pierwszym daniem dla (notabene pierwszego) Ukochanego jest dosyć ostra… Zależało mi na daniu prostym i szybkim, gdyż byłam ograniczona i w kasie i w czasie. Padło na makaron, a jakże! Do tego podsmażana cukinia (leniwie wijąca się po ogrodzie sąsiadki), czosnek, bazylia (z własnej doniczki), śmietana (taka prawdziwa! ciocia z wujkiem to gospodarze jak się patrzy!), sok z cytryny, troszkę parmezanu i chilli (w zastępstwie można było użyć zmielonych płatków lub sproszkowanej harrisy, ale zdecydowanie postawiłam na świeżość).
OdpowiedzUsuńPo męczącym dniu na uczelni wróciliśmy z Ukochanym do mieszkania i w międzyczasie, gdy On śpiewał pod prysznicem, ja śpiewająco zabrałam się za kolację. Raz, dwa, trzy, gotowe! Stół udekorowany, ja też. Ukochany wchodzi, a Jego piękny zapach miesza się z pięknym zapachem naszych talerzy. Zajadamy. Pierwszy kęs. Super! Drugi kęs. Może tylko mi się zdaje…? Trzeci kęs. Zmieniamy kolory. Z białych na iście indiańskie. Pożar! Pożar w gębie! Łzy lecą, z nosa kapie, ciało pali się od wewnątrz! Szybko włącza mi się lampka (czerwona jak nigdy!) i lecę do lodówki po kefir – jest! Cały kubek! Cały, wspaniały, nieprzeterminowany, życie ratujący kubek! Po 15 min. powracają podstawowe funkcje życiowe. No dobrze – myślę sobie. Gdzie zrobiłaś błąd? Czego się nie doczytałaś? I myślałam i myślałam. Iii! Mam winowajcę! Chilli! Przepis podawał jedną papryczkę na cztery osoby. Ruszyłam zatem do marketu w poszukiwaniu rzeczowej papryczki. A wiecie jak to ‘baba ze wsi do wielkiego miasta przyjedzie’. Nie wiecie? To ja Wam powiem. Chilli jak chilli – widziałam przecież nie raz, małe i czerwone. Jest? O, jest! Jakaś taka dziwnokształtna i bardzo mała jak na małą, ale w takim razie dodam całą. Po odejściu od kasy paragon wciskam w kieszeń i wracam do mieszkania. Rzucam się w takim razie po tym kefirze, po paragon właśnie i czytam: habanero. Rzucam się z zapytaniem do niezawodnej cioci Wikipedii i już nie mam wątpliwości cóż nadało tej piekielnej ostrości.
No ale tak: talerze zostały pełne, a nasze brzuchy puste. A czym uraczą nas studenckie szafki? Mąka, trochę cukru, jajko, mleko, mus z jabłek… = naleśniki! Jeden, drugi, trzeci leci! Jest pysznie! Zajadamy, brzuchy się cieszą, my też. A ja… gdy tak sobie stoję przy tej patelni z tym kolejnym okrągłym plackiem czuję nagle jak obejmują mnie w pasie ciepłe ręce, a na szyi ukłony składają słodkie, jabłkowo-cynamonowe pocałunki… Dzięki ci, o habanero, ostrzycielko zmysłów i apetytu, niezawodny afrodyzjaku…
Pozdrawiam ciepło-złoto-jesiennie :-)
Książka Sophie Dahl mi się marzy, więc spróbuję :)
OdpowiedzUsuńPo raz pierwszy ugotowałam coś "samodzielnie" mając niecałe 6 lat. W gruncie rzeczy sama nie byłam, bo była ze mną moja najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa mieszkająca tuż za ścianą. Ona wtedy miała lat 7. Gotowanie to bardzo dużo powiedziane... ja i Ola postanowiłyśmy uszczęśliwić niezwykle naszych rodziców i przygotować coś dla nich. Kuchnia w mieszkaniu moich rodziców obfitowała w owoce, więc nasz wybór bardzo szybko padł na owocową sałatkę. Pokroiłyśmy wszystkie owoce jakie wpadły nam w ręce, często zapominając o takich drobiazgach jak wycięcie gniazd nasiennych z jabłek. No ale kto by myślał o takich rzeczach w naszym ferworze pracy.
W każdym razie w tamtym czasie moja mama robiła przepyszne, domowe soki. Sokownik przez całe lato był używany, a piwnica była wypełniona butelkami z domowym sokiem. Wraz z Olą postanowiłyśmy użyć domowego soku wiśniowego (który był najpyszniejszy) do naszej sałatki. I użyłyśmy :)
Wszystko szło w miarę sprawnie i pewnie zakończyłoby się sporym sukcesem, gdyby w pewnej chwili sałatka nie wydała nam się zbyt sypka. Krótki przegląd zawartości kuchni i lodówki i w naszej misce z sałatką wylądowała cała kostka masła.
Po wymieszaniu wszystkiego z dumnymi minami poszłyśmy sprezentować nasze kulinarne dzieło rodzicom. Nasze mamy popatrzyły na sałatkę i od razu odmówiły jej jedzenia (w sumie nie dziwne... to masło ). Jednak ojcowie stanęli na wysokości zadania i z pełnym uśmiechem na twarzy rozpoczęli konsumpcję i zachwalanie naszej "potrawy".
Tak oto zakończyła się moja pierwsza samodzielna wyprawa do kuchni. Myślę, że mina mojej mamy, która po tym wszystkim weszła do naszej kuchni musiała być przerażająca - wszędzie było masło i sok wiśniowy. A mój tata - cóż, po dziś dzień z uśmiechem zjada każdą rzecz, którą mu podam i jeszcze nigdy nie powiedział, że mu nie smakowało. A przygotowanie sałatki nas nie zniechęciło... później również miałyśmy kilka ciekawych incydentów w kuchni :)
Miałam pewnie więcej lat niż 5, mniej niż 10 na pewno, gdzieś pomiędzy. Tradycją było robienie jajecznicy w niedzielę i pewnego dnia postanowiłam przyrządzić ją rodzicom, jak jeszcze spali. Koniecznie musiała być na wilgotno i z cebulką posypana szczypiorkiem. Pamiętam, że pierw usmażyłam jajka, a dopiero potem koślawo pokrojoną cebulę, w sumie ta koślawość z cebulą do dzisiaj mi została. Podałam do stołu budząc rodziców pysznym zapachem. Wszystko się udało, nikt nie wylądował z łazience, tylko sprzątania było dużo, bo cała kuchnia była w łupinkach cebulki i porozrzucanych skorupkach po jajka :)
OdpowiedzUsuńZawsze marzyłam, że serce mojego mężczyzny zdobędę wykwintną kolacją, daniem kuchni francuskiej. W myślach widziałam zupę cebulową zapieczoną z grzanką serową, wołowinę przyrządzoną wg jednego z przepisów Julii Child, naleśniki Suzzette. Do tego pyszne, czerwone półwytrawne wino, świece...
OdpowiedzUsuńNiestety rzeczywistość (jak to często bywa) wyglądała nieco inaczej. Zanim jednak zdążyłam popisać się kunsztem kulinarnym, mój mężczyzna spróbował smażonych kanapek. Ot, dwie kromki chleba, jedna muśnięta majonezem, druga musztardą, między nimi szynka, żółty ser i ogórek konserwowy. Wszystko nasączone mlekiem wymieszanym z jajkami i usmażone. Nic górnolotnego.
Jednak potrawa ta na zawsze została w sercu mojego mężczyzny, a jej pozycji w naszym menu nie zagraża nawet boeuf bourguignon (ku moim narzekaniom i lamentom). Dziś z przyjemnością przygotowuję smażone kanapki dla mojego męża, które w żartach nazywamy naszym rodzinnym daniem. Nie spodziewałabym się, że kanapki z takim sukcesem zastąpią elegancką francuską kolację :)
Kinga
kingaso@op.pl
Konkurs idealny dla mojej historii-porażki;) Miałam 20 lat i zaczynałam wielką przygodę z mieszkaniem na swoim, gdzie jeszcze pojęcia nie miałam, że sos można stworzyć samemu, i nie pochodzi on z Fixa (niemożliwe!). Podekscytowana, że zaprezentuje moje popisowe danie - ryż z sosem chińskim ("Fix do potraw chińskich") - zaprosiłam moją nową miłość na pierwszą kolację przy świecach. Podałam więc danie z paczki ledwo wodą rozrobione, słone, że aż skręcało. Luby słowem się nie odezwał, zjadł. Ta miłość się skończyła, lecz w tym roku, po 6 latach braku kontaktu, nawiązaliśmy go ponownie. Po 6 latach zdradził się dawny-luby, że danie było za słone, lecz zjadł, nie chcąc robić mi przykrości ;)
OdpowiedzUsuńHmmm zastanawiam się jak interpretować słowo "ugotować", dosłownie czy nie? :)
OdpowiedzUsuńDefiniując niedosłownie, pierwszymi daniami jakie zaczęłam przyrządzać były niesamowicie wykwintne kanapeczki. Wyglądało to mniej więcej tak:
Szesnaście lat temu, mając 4 latka siedziałam sobie w takim wysokim drewnianym krzesełku dla dzieci, u szczytu dużego sosnowego stołu. Wokoło stołu siedziała moja dość liczna, siedmioosobowa rodzina konsumując przygotowaną kolację. Jako, że opanowałam wówczas wystarczające zdolności manualne, prosiłam o niezbędne mi produkty do przygotowania kanapek. Chleb, masło i tzw. "obkład":) I tak już po chwili, na talerzu jawiły się niesamowite kompozycje, np. kanapka z szynką, dżemem i cukrem czy masłem orzechowym, żółtym serem i keczupem. Następnie dzieła z namaszczeniem, uśmiechem i najszczerszą miłością rozdawałam rodzicom i rodzeństwu. Dużo było przy tym śmiechu, ale w końcu moja wesoła twórczość została zakończona ze względów finansowych i ideologicznych:)
Ewelina,
OdpowiedzUsuńbuuuuuu....
Ja już mam tę książkę.
No ale całusy mogę Ci przesłać!
Ciasto maślane - nigdy nie zapomnę tego zakalca, który na dłuuugi czas wywołał u mnie awersję do pieczenia. Miałam wtedy naście lat, koniecznie chciałam zabłysnąć talentem kulinarnym przed Rodzicami i Mistrzynią wypieku - moją Siostrą.
OdpowiedzUsuńTak więc wyszukałam przepis, który wydawał się prosty, ale jednocześnie zapowiadał wywołanie smakowego "ach!". Niestety, nie wywołało, bo gniot był nie do ukrycia. Jedynie mój dzielny i kochany Tato zjadł ciasto co do okruszka. Ba, nawet powiedział, że mu smakowało :)
Udało się. Rodziców wysłałam do znajomych, starszą siostrę do chłopaka. Chata wolna.
OdpowiedzUsuńTo miał być romantyczny wieczór, jak z filmów, romansideł i opowieści - ja i on, kolacja przy świecach i kieliszki pełne wina pomimo naszej niepełnoletności. Umiejętności kulinarne, wówczas jeszcze bardzo marne pozwoliły mi jedynie na przygotowanie makaronu z sosem śmietanowo-grzybowym - to potrafiłam, bo sama uwielbiałam i robiłam często. Romantico było na potęgę. Zjadł, uśmiechał się, patrzył w oczy, nawet powiedział, że smakowało. Wieczór zakończył się całkiem miło, mniej miło zrobiło się... parę lat później, kiedy to przyznał mi się, że szczerze nienawidzi sosu śmietanowo-grzybowego. A przyznał mi się tylko dlatego, że co jakiś czas brało mnie na wspominki i serwowałam mu podobny makaron w ramach domowego posiłku. Widocznie nie mógł już dłużej znieść życia w kłamstwie :) Czar romantycznego wieczoru niestety prysł, od tamtej pory makaron z sosem grzybowym jem tylko gdy mężczyzna wyjeżdża w delegację ;)
W kuchni działam odkąd pamiętam ale takim moim pierwszym daniem, które robiłam z zaangarzowaniem dla Ukochanej osoby były pierogi ruskie. Byłam już wtedy na studiach. Mężu mój miał do mnie przyjechać wtedy po raz pierwszy. Wiedziałam,ze lubi ruskie wiec poleciałam do sklepu, nakupiłam składników i zabrałam się za pierożki. Od razu uświadomiłam sobie,że nie mam wałka ale jak to studentka od razu wymysliłam szybkie zastępsto. W roli wałka wystąpiła butelka po domowej roboty malibu od mamy. Ale przez roztargnienie zapomniałam dodać do farszu pieprzu - wyczułam to dopiero jak jedliśmy. Było mi strasznie wstyd, ze zapomniałam dodać tego pieprzu bo smak już nie był taki sam były po prostu niedoprawione. Zła byłam na siebie bo chciałam zapunktować mojemu Sercu a tu taka porażka. Ale mężu nie przejął się i zjadł ze smakiem.Nie wiem czy był tak głodny czy nie chciał zrobić mi przykrości hehe Od tamtej pory zawsze o pieprzu pamiętam :)
OdpowiedzUsuńaha mail : kuchennefascynacje@o2.pl
OdpowiedzUsuńPierwszym posiłkiem, który usiłowałam zrobić dla ukochanej osoby były po prostu frytki, bo jakoś tak się nasłuchałam, jak to ktoś uwielbia domowe frytki. Niestety wyszły bardzo niezbyt ładnie, prawie bez przypraw, a w dodatku je przypaliłam (do dziś zastanawiam się jak to zrobiłam???). Jednak miałam 16 lat i niewiele doświadczenia w gotowaniu czegokolwiek;). Tak sobie myślę, że to chyba był jakiś znak, że ten związek skończy się z takim samym smrodem, co zapach przypalonych frytek... W związku z pojawieniem się osoby dla której gotuję już od 4 lat, pozwolę sobie na kolejny pierwszy posiłek dla ukochanego - makaron z pesto. Gust wyrafinowany, M. danie docenił i często o nie prosi. Okazało się, że oboje uwielbiamy makarony... to musi być miłość ;D W każdy weekend gotujemy sobie razem i mam nadzieję, że ta historia się nigdy nie skończy.
OdpowiedzUsuńshrewa@gmail.com
Moją pierwszą potrawą był murzynek pieczony według przepisu ze starej, poniszczonej książki prababci. Strony były zżołkłe i poplamione, a rogi pozaginane. Ciasto było przeznaczone dla mamy i taty, miałam wtedy może z 10 lat. Skrupulatnie odmierzałam plastikową miarką ilość gramów mąki, oleju, kakao... z matematyczną pomocą taty. Ciasto wbrew pozorom wyszło pyszne i zjedliśmy całe :)
OdpowiedzUsuńMoją pierwszą potrawą jaką ugotowałam dla moich najbliższych były kotlety z mięsa mielonego z pieczarkami i porem w sosie - takie jak robi mój tatuś. Przynajmniej z założenia miały takie być ;) Wzięłam więc wszystkie potrzebne produkty i zabrałam się do roboty ;) Wrzuciłam wszystko do miski, przyprawiłam pomieszałam i wrzuciłam na patelnię, żeby się podsmażyło. W trakcie smażenia wzięłam się za robienie sosu ;) I tu zaczęły się schody (w sumie zaczęły się wcześniej ale o tym za chwilę ;). Okazało się, że nie mam maki pszennej ani żadnej śmietany. Więc wpadłam na genialny pomysł (bo pomyślałam, że co to za różnica?! ;)) i rozmieszałam mąkę ziemniaczaną w wodzie ;D Następnie wzięłam moją miksturę (!!!) i udałam się do lekko podsamżonych kotletów, które przy dodtknięciu rozpadały się gdyż nie dodałam do nich ani jajka ani bułki ;)(o tym uświadomiła mnie mam jak podałam jej obiad). Zalałam rozpadające się kotlety ziemniaczaną breją i pogotowałam do zgęstnienia! ;D w ten oto sposób wyszedł mi mięsny kisiel z pieczarkami i porem ;) Lubk jak to nazwał mój brat "Czemu zrobiłam kaszankę w sosie" ;)
OdpowiedzUsuńmuszę powiedzieć, że moja rodzina dzielnie się spisała, żeby mi przykro nie byo i dzielnie to zjedli ;) Mam dała mi kilka wskazówek dot. sosu i całej reszty i od tej pory pamiętam dokładnie co trzeba użyć ;) Miałam 13 lat ;P
Moją pierwszą potrawą były pierogi :D miałam wtedy może z 12 lat. Chciałam zabłysną, ale niestety ciasto nie chciało ze mną współpracować zakończyło się na tym, że pół kubła na śmieci wypełniało nienadająca się do niczego twarda masa (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że można z niej zrobić np. makaron) Większym hitem było samo gotowanie ponieważ nie miałam pojęcia ile trzeba gotować pierożki w ostateczności mój ówczesny luby miał okazje spróbować pierogów o smaku mąki :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Agnieszka W. :)
Rany...! mam tyle historii, że nie wiem, na którą się zdecydować. Zanim naprawdę zrobiłam coś, co miało ręce i nogi (a raczej nie miał ich, a miało w końcu smak), minęło trochę czasu. Pamiętam, że największe porażki miałam za sobą, więc postanowiłam zrobić coś prostego dla rodziców. Coś z gatunku: proste, efektowne i "nie może się nie udać". Jak się okaże - może.
OdpowiedzUsuńMiał to być biszkopt z galaretką i owocami. Koniecznie świeżymi. A był to sezon na brzoskwinie, więc i galaretka i świeże polskie brzoskwinie stały już na ladzie. No i zaczęło się. Zrobiłam biszkopt. Ubiłam, to za dużo powiedziane. Nie zauważyłam, by w książce kucharskiej napisano, by go ubić, wiec tylko wymieszałam. W piekarniku troszeczkę się uniósł, ale po wyjęciu, był dechą. Nie wiedziałam, czy tak ma być. Pomyślałam, że może, kiedy przyjdzie an to galaretka, to zrobi się wilgotny. Dość naiwnie, ale nie miałam wtedy pojęcia jak to działa, więc włożyłam go do foremki, wyłożyłam pokrojone i obrane brzoskwinie i zalałam letnią galaretką. Byłam święcie przekonana, że zastygnie przykrywając owoce, a dodatkowo zmiękczy twardy biszkopt. Rezultat był taki, że kiedy po 15 min chciałam sprawdzić, jak idzie mojej galaretce, okazało się, że galaretka spłynęła na spód. Dlatego wzięłam przelałam tą i jeszcze raz polałam po wierzchu. To dopiero naiwne! Ciasto było gotowe, kiedy galaretka zastygła na dnie: najpierw galaretka, potem napęczniały biszkopt i luzem brzoskwinie. W smaku było bardzo dobre. Ale prezentacja nie nadawała się, by komukolwiek je proponować, więc zjedliśmy je w domu. Do dziś cała ta akcja przeszła do historii i anegdot opowiadanych na Święta :)
pozdrawiam,
mollisia
Hehe... Uśmiałam się czytając pozostałe komentarze. Ja zawsze uwielbiałam gotować. I bardzo eksperymentowałam. Wiele potraw niestety wylądowało w koszu. Ale jeśli chodzi o tą pierwszą potrawę... W pamięci mam sytuację kiedy miałam z 6 może 7 lat i byłam sama w domu. Rodzice i dziadkowi załatwiali jakieś ważne sprawy. Byłam bardzo odpowiedzialna jak na swój wiek i pomyślałam, że jak wrócą to będą zmarznięci (była zima) i głodni. Ja jako chwilowa pani domu nie mogłam na to pozwolić. Zrobiłam szybki przegląd lodówki. Znalazłam wczorajsze kotlety mielone, jakieś pomidory i inne duperele. Postanowiłam zrobić coś co dzisiaj bym nazwała czymś na kształt bolognese. Kotlety poddusiłam w sosie pomidorowym i kiedy zmiękły rozpaćkałam widelcem. Dodałam cebulę- uwaga pokrojoną na ćwiartkę (po co się wysilać?), doprawiłam solą, pieprzem i (!) cynamonem... Oczywiście nie pomyślałam, aby ugotować do tego makaron czy ziemniaki. Na szczęście z pomocą przyszedł dziadek kiedy już wszyscy wrócili. Pamiętam, że każdy jadł ziemniaki bolognese z cynamonem i nikt nie narzekał. I szczerze? Nie przypominam sobie, żeby było niesmaczne:)
OdpowiedzUsuńPierwszą rzecz dla mojego Ukochanego to ja upiekłam, i to na Walentynki. Chciałam zrobić babeczki, właściwie były to moje pierwsze babeczki w życiu jakie piekłam. Foremki zakupione, produkty również. Przyszła pora pieczenia, wszystko szło idealne, bo wyszły nawet wyrośnięte. Zaczął się problem dopiero z kremem, a właściwie to dziwnym lukrem w kształcie spirali który trzeba było zamoczyć w rozpuszczonej czekoladzie. Niestety moje babeczki nie wyglądały tak pięknie jak na zdjęciach, cześć lukru spadła do czekolady, były zamoczone w niej tak niechlujnie, ze wyglądały jak nie powiem co. Wstyd mi było dać takie coś na walentynki. Do przyjazdu mojego zostało kilka godzin i trzeba było coś szybko wymyślić. Gdy zobaczyłam groszki czekoladowe w mojej szufladzie to nic innego mi nie przyszło do głowy jak zdjąć czekoladę z babeczek, rozsmarować krem i zrobić kropki z groszków. I wyszły babeczki w kropki. Na szczęście nawet nie zauważył, że coś jest nie tak tylko zjadł ze smakiem. ( Mam nadzieję, że tego nie przeczyta. he he :D )
OdpowiedzUsuńMoje pierwsze poczynania w kuchni nie były zbyt udane :) Miałam wtedy 9 lat i po przyjściu ze szkoły zaprosiłam do siebie kolegę starszego o rok. Rodziców oczywiście nie było w domu, więc stwierdziliśmy, że będziemy oglądać bajki na video. Chciałam ugościć owego sąsiada godnie, gdyż już od roku bardzo mi się podobał. Wpadłam więc na pomysł, że zrobię coś a la kino domowe, a skoro jest już bajka, to musi być też coś do podjadania. Nie zastanawiając się długo pobiegłam do kuchni i wyciągnęłam prażynki - okienka, które trzeba było usmażyć na głębokim tłuszczu. Wzięłam więc patelnię, nalałam olej i nim się rozgrzał wrzuciłam na patelnię okienka, przykryłam pokrywką i poszłam w najlepsze bawić się z kolegą. Po jakiś 15 minutach poczułam, że coś bardzo nieprzyjemnie pachnie...zorientowałam się, że zostawiłam na gazie te nieszczęsne prażynki. Pobiegła, ale było już za późno, spod patelni unosił się dym a cały dom przeszedł zapachem spalenizny :( Byłam taka przerażona i zawstydzona, że próbowałam ratować sytuację gasząc spalone na węgiel prażynki ... szklanką zimnej wody!!! Cudem wyszłam z tego cało...Kolega wydawał się nie mniej przerażony ale jako prawdziwy "mężczyzna" stanął na wysokości zadania i pomógł mi wyjść z opresji...To był dla mnie najlepszy dowód na to, że chyba również darzy mnie uczuciem...Do dziś wspominam ten dzień z uśmiechem na twarzy pomimo, nieudanego efektu kulinarnych eksperymentów...Od tego czasu częstowałam go już tylko prażynkami upieczonymi przez mamę :)
OdpowiedzUsuńDo dzisiaj pamiętam tamten dzień. Rodzice pojechali z bratem do cioci za którą ja za bardzo nie przepadałam. Wolałam posiedzieć w domu, ale w końcu zaczęło mi się nudzić (miałam około10 lat i komputery nie były tak dostępne jak teraz. Znalazłam jakąś starą książkę kucharską z mnóstwem fantastycznych kolorowych fotografii. Jedno szczególnie przypadło mi do gustu.
OdpowiedzUsuńGrube naleśniki z owocami i bitą śmietaną.
Chciałam zrobić niespodziankę rodzince, wiedziałam, że przyjadą zmęczeni i głodni bo trasa była długa.
Zostawiając dom otwarty pobiegłam do babci, która mieszka dom w dom, żeby pomogła mi ze składnikami.
Zeszłyśmy do ciemnej i zimnej piwniczki w poszukiwaniu słoiczków z jagodami. Babcia kupiła mi kremówkę i oczywiście chciała pomóc zapewniając, że nie zdradzi naszego małego sekretu. Ja zrobiłam kwaśną minę i podziękowałam "Babciu! Przecież sobie poradzę"
No i poradziłam :D
Rodzinka była bardzo mile zaskoczona, chociaż wszyscy zgodnie przyznali, że przesadziłam z cukrem. Przesłodziłam naleśniki, babcine jagody były słodkie, banany dojrzałe a wszystko udekorowałam sporą porcją nie za dobrze ubitej śmietany która również była za słodka.
Ale wyszło i od tamtej pory wyręczam mamę kiedy tylko mogę, a babcia z zawodu kucharka już nie pyta czy mi pomóc, a sama czasem prosi o to.
Gotowanie stało się moją pasją.
Tamto wydarzenie nauczyło mnie jednak żeby uważać na ilość cukru :D
Jako, że byłam w domu najmłodsza, gotować zaczęłam dopiero w akademiku. Z moim chłopakiem wybraliśmy się kiedyś do kina na "Sprawę Kramerów" i tam w jednej ze scen pokazane było, jak się robi francuskie tosty. Gdy w pewien weekend miałam w akademiku wolną chatę, postanowiłam zrobić dla nad dwojga uroczystą kolację. A były to czasy głębokiego kryzysu i mięsa na kartki ... Do tostów zrobiłam więc jajka faszerowane ( farsz był z łatwo wtedy dostępnego wędzonego boczku, smażonej cebuli, przecieru pomidorowego i żółtek, dobrze przyprawionych). Jako dodatek- groszek konserwowy w majonezie. To proste danie bardzo nam smakowało. Potem ów chłopak został moim mężem i kiedyś mi wyznał, że faszerowane jajka i francuskie tosty trafiły do jego serca przez żołądek. Do dziś , mimo, ze mamy potraw do wyboru bez liku , na nasze prywatne rocznice przygotowuję sentymentalne jajka faszerowane , groszek w majonezie i francuskie tosty.
OdpowiedzUsuńKochana jeśli w ogóle o gotowanie chodzi to pierwszą rzeczą, którą ugotowałam były pierogi ruskie lepione z Babcią ....było ich tyle, że wystarczyło jedno wspólne lepienie i od tej pory nie mam z tym problemów:) .... ale kilka pierwszych to była tragedia:) .... rozciagnięte do granic mozliwości, pełne małych dziurek, przez które malowniczo wypłynął farsz:)
OdpowiedzUsuń... jeśli zaś chodzi o pierwsza potrawę ugotowaną dla Ukochanej osoby to przyznam szczerze, że gotowałam ją będąc już Kobieta w podeszłym wieku 26 lat (tak, tak usłyszałam taką opinię o sobie od Cioteczki ....) ...jako, że nigdy jakaś wybitnie kochliwa nie byłam to i troszkę poczekałam na tego jedynego:)...ale jak już się zakochałam to na całe życie:).
Jako, ze Męzczyzna cudowny to bardzo chciałam ugotować mu coś naprawde pysznego .... mój wybór padł na kluski śląskie, rolady z wołowiny i kapustę czerwoną. Kluski śląskie (mimo, iż robiłąm je drugi raz w życiu) wyszły, kapusta też ....ale rolady ...oj jak sobie to przypomnę to mnie zaczyna ręka boleć:). W sklepie kupiłam dwa kawałki pięknej wołowiny, boczek, w domu czekała cebulka i musztarda. Wszystko naszykowałam, czas wziąć się za tłuczenie mięsa .... oj trwało to trwało, a ja klęłam na tą nieszczęśną krowę lub byka, że hej:). Wywijam tym tłuczkiem i wywijam i tak wywijałam 40 minut ....łapiszony tak bolały, że miałam problem z owinięciem roladek nicią:) ....ale było warto:) ...oj było:). Podziekowania były cudowne:) .... od tej pory roladki robię z wieprzowiny, są równie pyszne:).
Pozdrawiam ciepło
e-mail: jolantamarel@wp.pl
Oj książka marzenie...
OdpowiedzUsuńOpowiem więc od początku...
Gdy byłam jeszcze dzieckiem, co roku czekałam na długie wyprawy z babcią za rękę, do lasów za wsią, w której mieszkała. Szłyśmy kilka dobrych kilometrów. Babcia z wielkim koszem wiklinowym, łatanym wciąż gęsto, ja truptając ochoczo obok z naręczem polnych kwiatów zbieranych po drodze. Gdy na horyzoncie zaczynała majaczyć lipowa aleja moje serce zawsze zaczynało szybciej bić. Przebierałam tymi małymi nóżkami jeszcze mocniej, żeby szybko skręcić, już prawie biegiem, w drugi dukt na prawo...
Tam, kilka metrów od słabo uczęszczanej drogi, w stronę leśnej osady, w głębokim rowie, rosły niebotycznie wielkie krzaki jeżyn. Kujące, poprzetykane leszczynowymi witkami, ukrywały w sobie prawdziwe złoto - przepyszne owoce!
Zbierałyśmy je do samego południa, babcia szybko i sprawnie, ja pół na pół z upaćkanymi coraz bardziej ustami. Nie patrzyło się na ewentualne robalki ;), nie zwracało uwagi na "porysowane" kolcami ręce, a radość graniczyła z nirwaną do tego stopnia, że...
Potem, póki zbiory się nie wyczerpały, jadłam wszystko, co mogło mieć w swoim składzie jeżyny.
Babcia była mistrzynią w plackach, pierogach, bułeczkach i co nie tylko. Ja więc, młody adept sztuki, niekoniecznie kulinarnej postanowiłam też nie pozostawać w tyle i zabrać się do dzieła.
A moim pierwszym dziełem była zupa owocowa...
Wzięłam garnek i, nie wiedząc, że danie to wody potrzebuje, zesmażyłam prawie owoce, osnuwając kuchnię i okolicę smacznym zapachem przypalanych jeżyn...Gdy te puściły, mimo wszystko nieco soku, pędem pognałam do osobistego ogródka przy studni, żeby zerwać kilka listków mięty, prawdopodobnie majeranek, parę szczypiorków i marchew. Pokroiłam wszystko odpowiednio, otrzepując najpierw zdobycze w oblepiającego piasku i wrzuciłam do gęstej marmolady jeżynowej...
Pomieszałam, śmietaną zalałam i podałam...
Babcia, tak sobie staram się przypomnieć szczegóły...zjadła chyba wszystko z całkiem zadowoloną miną prosząc jednak, abym gotowanie zostawiła jej...Ja niestety smaku nie pamiętam...Ba! Nawet z głowy mi wyleciało, czy w ogóle ten mój ulepek jadłam.
Najważniejszy był sam fakt...Bo to właśnie wbiło mi się w pamięć :)
widzę, że ludzie różnie zinterpretowali zadanie i w sumie sama nie wiem czy chodzi o pierwszą potrawę w ogóle czy jednak dla ukochanej osoby?
OdpowiedzUsuńWięc u mnie to było tak, że pierwszą, pierwszą potrawą były ...faworki.
Pewnie miałam około 8 lat i bardzo chciałam babci pomóc je zrobić i mówiąc szczerze teraz aż tak ładne faworki mi nie wychodzą jak wtedy - zawsze byłam przeszczęśliwa, że wyszły (dlugo były moim popisowym daniem).
Jednak jeżeli chodzi o potrawę konkretnie dla ukochanej osoby to było to kilka lat później (miałam 18 lat), a ukochany już ukochanym nie jest ale wspomnienie pozostało.
To były walentynki (ja lekko przeziebiona),nasze pierwsze po zamieszkaniu razem więc chcialam żeby było idealnie i tak byśmy zapamiętali ten dzień.
Więc pokusiłam sie na gulasz z kurczaka i ciasto malinowe.
Wszystko było cudnie zasiedliśmy do kolacji, dla ukochanego bardzo smakowało, zachwycony był wręcz.
Jednak po około godzinie zaczęłam się bardzo źle czuć i spedziałam walentynki na zmianę w łożku to w toalecie (wymioty i inne;) Byłam przekonana, że sie przytrułam tymi swoimi pysznościami, ale na szczęście dnia nastepnego okazało sie że mam po prostu grypę żołądkową, ot takie wspomnienie;)
anna-mienko@wp.pl
Moim pierwszym daniem dla Narzeczonej były...kotlety mielone .
OdpowiedzUsuńA zrobiłem je na obiad, gdyż Narzeczona miała wrócić późno do domu po pracy,
ale żebym miał łatwiej na moja prośbę napisała mi wszystko co mam po kolei zrobić i tak tez zrobiłem.
Kotlety wyszły smaczne, Ukochana zadowolona ale nastepnym razem gdy chciałem powtórzyć je bez instrukcji można było nimi rzucac o ścianę i nie rozpadłyby się.Mimo wszystko te pierwsze kotlety ukochana (teraz już zona) wspomina cześto i z wielką sympatią bo naprawdę jej smakowały:)
mienko@gmail.com
moja historia jest krotka i niestety tragiczna, a taka własnie wydawała się, kiedy miałam 6 lat... postanowiłam pewnego pięknego dnia uraczyc swoją szanowną rodzinę nalesnikami... bo przecież wszyscy je kochają i bardzo łatwo je przygotować..niestety w trakcie mieszania ciasta sięgnęłam po zła mąkę, zamiast pszennej użyłam ziemniaczanej, (ale przecież to wszystko jedno!:)) i usmażyłam całkiem pokażnych rozmiarów kopczyk..:) poczęstowałam nim swoich najblizszych i, o dziwo, po skosztowaniu pierwszych kęsów, nie wyrywali ich sobie z talerzy.. kopczyk(ciągle pokaźnych rozmiarów) odstawiono na bok, rodzina posiłkowała się kanapkami, co by nie umrzec z głodu.. Zapomniane naleśniki zdążyły delikatnie wyschnąć, a kroplą, która przelała czarę goryczy okazała się przyjaciółka mojej siostry, ktora wpadłszy do nas kilka godzin później, zapytała, cyt." Kacha, gdzie kupiliście takie fajne papierowe talerze?" .. to był koniec mojej kariery szefa kuchni... eh. pozdrawiam gorąco!!!!:):):)
OdpowiedzUsuńzapomniałam maila dodać:) oops...
OdpowiedzUsuńmarija_83@hotmail.com buziaki!!!